Z wielu powodów, o których opowiem Wam za jakiś czas, musieliśmy mocno przeorganizować nasze życie. Do tej pory zdecydowana jego większość kręciła się wokół psów – najbardziej za czasów Donnera, kiedy to każdy dzień, każdy wyjazd, urlop, nasze plany prywatne były dopasowane pod niego.
Zawsze musiało być daleko, długo i intensywnie. W dzicz, bez ludzi, niepotrzebnie drażniących go bodźców z dużą porcją jedzenia i jeszcze większą cierpliwości i uwielbienia dla Owczarka. Unikaliśmy wyjazdów ze znajomymi, poza wąską grupką osób, które Donner tolerował. Do rodziny też jeździliśmy tylko najbliższej pod warunkiem, że Donner miał dobry humor. Wyjazdy bez psów były max raz do roku, średnio na tydzień i wyglądało to tak, że przez pierwsze dwa dni panikowałam, jak radzi sobie Donner, kolejne dwa-trzy dni cieszyłam się z wakacji, by dwa ostatnie nie móc się doczekać, kiedy go zobaczę.Tak, nasze życie było przez ostatnie lata podporządkowane owczarkowi, który wykorzystywał to bez najmniejszych skrupułów.
Jednak w ostatnich miesiącach wiele się zmieniło. Nauczyliśmy się rozdzielać psy i dopasowywać ich możliwości do naszych planów i wakacji. Tym razem to nie my dopasowujemy się do psów, tylko one do nas. I tak na tygodniu Twinsy na zmianę chodzą na indywidualne miejskie spacery (już nie w parze, żeby trochę je od siebie uwolnić), spotykają się z psimi kolegami, chodzą na szkolenia. A w weekendy Ela jeździ z nami w odwiedziny do rodziny i zwiedzać Lubelszczyznę, ale już nie dzicz, a miasta i knajpki. Bo dla Twinsów, póki co jeszcze mogłoby być to za dużo, a nie chciałabym przegiąć z wrażeniami przy dopiero co budującej się pewności siebie podczas życia osobno, tj. bez obecności którejś z sióstr.
Jedną z takich wycieczek był nasz wypad na weekend do rodziny do Zamościa, przy którego okazji zwiedziliśmy z Elą starówkę i najbliższe atrakcje, zaliczając spacer po odrestaurowanym parku, pozostałości murów otaczających kiedyś miasto oraz wpadając na dni folkloru.
W Zamościu byłam raz, gdzieś chyba w podstawówce na szkolnej wycieczce (a może na koloniach), gdzie właściwie główną atrakcją wyjazdu było ZOO. Pamiętam, że w Zamościu byłam, ale nic z tej wycieczki więcej nie pamiętam. Dużo lepiej wspominam wyjazd do Sandomierza, czy Kozłówki, a wizyta w Zamościu z tamtych czasów jest plamą w pamięci.
Tym bardziej doceniłam piękno tego miasta, odrestaurowane kolorowe kamieniczki, czystość i porządek, bo naprawdę miasto (jak i park, gdzie wieczorem poszliśmy na spacer tym razem dla psa) robi wrażenie.
Będąc na Zamojszczyźnie, nie mogliśmy nie zajechać do rodziny na uprawę chmielu, żartobliwie nazywaną ‘hektarami’, by zobaczyć jak rośnie i jak produkuje się chmiel, który później trafia do piw, które pijemy. Po za ciekawostką uprawowo-technologiczną sam wyjazd w tak piękne miejsce, jakim są podzamojskie wsie, zdecydowanie ukontentował Elę, której brakowało jednak trochę dziczy, pomimo perfekcyjnego zachowania w mieście.
Mając już wracać do domu, nieopodal trasy, którą wracamy wyskoczyła nam informacja o rezerwacie ‘Wodny Dół’. Będąc tak niedaleko postanowiliśmy zaliczyć jeszcze jedną atrakcję, wcześniej wpadając na zaskakująco dobrą pizzę, której chyba nikt nie spodziewa się pośrodku nie za dużej wsi (Pizzeria Buona Vita). Pokrzepiwszy siły, wyruszyliśmy na zwiedzanie Rezerwatu Wodny Dół.
Rezerwat ten (a właściwie początek jednej ze ścieżek (mamy do wyboru: 1,5km, 4km i 8km) znajduje się pomiędzy wsiami Niemienice-Kolonia, a Jaślików. My ze względu na to, że była to jedna z kilku atrakcji danego dnia (bo moje zdrowie mocno przeorganizowało nam życie i wyprawy) i to jeszcze przed czekającym nas powrotem do domu zdecydowaliśmy się na trasę 1,5km, która właściwie w dwie strony wyszła nam około 3km (bo w przeciwieństwie do pozostałych nie była pętlą).
Naszą wycieczkę rozpoczynamy pod wiatą z miejscem na ognisko i już na wstępie zostajemy zaatakowani przez najpewniej zerwanego z łańcucha w pobliskiej wsi psa, który zakumplował się z jakąś rodziną i tyle dobrego, że w miarę ich słuchał i obeszło się bez akcji rozdzielania go i Eli, do której się przysadził. Później pierwszą część trasy prowadzącą lasem, który niestety był dość mocno przetrzebiony przez gospodarkę leśną, spędziliśmy idąc za grupką psiarzy robiących trochę zamieszania, co wiązało się z kilkukrotnym zatrzymywaniem, żeby nie wejść w grupę psów, która nie do końca się ogarniała, na szczęście dość szybko nasze drogi się rozeszły (wracając z wycieczki na parking zajechali kolejni psiarze, więc myślę, że czasem można tu trafić na niezły psi Armageddon na szlakach, a jak wiadomo raz się trafi na fajnych, ogarniętych ludzi, a innym razem wyprawa bez gazu w ręce może się nie udać, ale zostawmy te dywagacje).
Po przejściu około połowy trasy dochodzimy do chyba punktu widokowego (nie wiem jak to nazwać) – po prostu ogrodzony fragment na brzegu wąwozu z widokiem, jak podaje tablica informacyjna na „jary i wąwozy”. Ładnie to wygląda, ale jeszcze nie wiemy, że za kilkaset metrów dojdziemy do najpiękniejszego fragmentu trasy prowadzącego wąwozem myślę, że porównywalnie pięknym (jak nie piękniejszym ze względu na dzikość) co Korzeniowy Dół w Kazimierzu Wielkim. Takiej atrakcji się nie spodziewaliśmy i byliśmy pod wielkim wrażeniem tego, że tak wspaniałe miejsce jest praktycznie nieznane. W drodze powrotnej, chcąc nieco zmienić trasę, by dwa razy nie iść tą samą, odbiliśmy w lewo jedną ze ścieżek i nieco okrężnie wróciliśmy do początku trasy (całość trasy możecie zobaczyć w mapce na końcu wpisu).
Gdybyśmy znaleźli to miejsce wcześniej, zapewne rozplanowalibyśmy dzień zupełnie inaczej, by zrobić nieco dłuższą trasę (do czego Was zachęcam), ale niezwykle cieszę się, że trafiliśmy w to miejsce.
Także kontynuując nasze zwiedzanie Lubelszczyzny w ramach Pieszej Psiej Turystyki polecam Wam Zamość i okolice na weekend (a do samego centrum można z Lublina dojechać szybkim pociągiem). Mamy jeszcze w planach kilka atrakcji zaplanowanych na kolejne wyjazdy, ale o tym innym razem.