Ten tytuł ma nawiązywać do wpisu sprzed ponad półtora roku, gdzie pierwszy raz lepiłam ruskie pierogi, a Donner biegał bez linki. Półtora roku później spacery bez linki są na porządku dziennym (w bezpiecznym terenie), a ja weszłam na nowy etap pierogów i pierwszy raz zrobiliśmy Chinkali (przepis będzie na końcu tekstu). Jest to tekst z cyklu – nadrabiamy zaległości, bo od połowy sierpnia do końca października, miałam bardzo mało czasu na blog – przede wszystkim z powodu urlopów. Ale to nie znaczy, że nic się nie działo! Działo się i to dużo, więc wracamy ze wspomnieniami! Tym razem z połowy sierpnia!
Długi sierpniowy weekend spędziliśmy u rodziców, najpierw jednych, potem drugich. Wspaniale luźny i beztroski czas, kręcący się wokół tego, co dziś zrobimy na obiad i wyjściem z psami na spacer. A spacerować mieliśmy gdzie! Niekończące się łąki i pola, niewielkie stawiki, lasy i życie od razu było piękniejsze.
Donner coraz lepiej odnajduje się na spacerach bez linki. Pięknie spaceruje z nami co chwila, odwracając się i upewniając czy idziemy. Nie w głowie mu ucieczki i pogonie za ptakami. Czego nie można powiedzieć o terrierzycy, która odpięta z linki, dostaje turbokręćka w tyłku, szukając jakiegokolwiek tropu, by dać się w pełni prowadzić nosowi w świat zapachów. Kilkakrotnie spotkaliśmy sarny, a psy wtedy kończyły na smyczy do momentu, aż sarny nie uciekną z pola widzenia. Na szczęście pogoń jako taka ich nie interesowała (Donnera to już w ogóle), ale Ela nie mogła podarować sobie, by nie odnaleźć ich tropów, kiedy dochodziliśmy do miejsca, gdzie były i puścić się pędem przed siebie z nosem przy ziemi i choć saren dawno już nie było, Elcia gnała kilkaset metrów ich tropem, by nacieszyć się zapachami.
Zabawną historią było spotkanie zająca. Ela w tym czasie buszowała w kukurydzy szukając tylko sobie znanych zapachów, a Donner spacerował z nami ścieżką obok. Wtem wyskoczył zając i zaczął uciekać. Donner przystaną… popatrzył na niego, na nas, znowu na zająca i jak gdyby nigdy nic ruszył dalej na spacer. Byliśmy tak dumni z Donnera, że okrzyki pochwał i radości przywołały Sukinię, która niczym Indianka z liściem kukurydzy za obrożą i obsypana roślinkami wypadła z gąszczu, żeby dowiedzieć się, czemu Donner jest chwalony. Niezadowolona, że ominęło ją chwalenie, ruszyła z nami, aż nagle natrafiła na świeży ślad zająca. Nos każe biec, więc poszła w długą świeżym tropem. Donner ciężko westchnął i jak to ma w zwyczaju, musiał za nią ruszyć, bo ktoś Sukinii musi pilnować. Przezabawnie to wygląda, kiedy Donner zagania Sukę. Elza jest dużo szybsza od niego, wiec chłopak szybko zostaje w tyle, jeśli w porę nie przebiegnie przed nią, odcinając jej dalszą drogą. Jeśli się nie uda, zwalnia i kłusuje w jej stronę. Po chwili zatrzymuje się i czeka. Wtedy wiem, że suka wraca. W momencie, kiedy pojawia się w niedalekiej odległości od Donnera pies zawraca i biegnie do nas, z najszerszym z możliwych uśmiechów „Ja wracam! I przyprowadziłem Elę”.
Ale podobnie robi, kiedy bawimy się pullerem. Jako Że Donner wyznaje zasadę mieć łup i gonić łup, nie może podejmować rzuconego pullera. Wystarczy zatem że go dotknie nosem lub łapami i jest już odhaczone. Jeśli Ela się zgubi po drodze, tzn. nie zauważy, gdzie poleciał puller, Donner będzie krążył wokół niego, aż któreś z nas (lub suka) podejdzie i go weźmie. Jeśli Ela się zmęczy i położy, będzie nad nią stał, póki się nie podniesie i nie ruszy dalej. Kiedy Elza wyrywa do najbliższej kałuży, pomimo wewnętrznego rozdarcia, wrócić do nas czy biec z Elą, wybiera Elę tylko po to, by postać z nią, kiedy ona się tapla, a potem zagonić ją i skierować w naszą stronę.
To sobie Dosiek znalazł realizacje instynktu pasterskiego na Eli. Ale w sumie jest to bardzo wygodne, bo wiedząc gdzie jest, i co robi Donner, wiem co się dzieje z Suką. Swoją drogą, Elza też się realizuje szlifując swoje pra-terierze geny i zmysł węchu. Gdyby tak jeszcze tylko chciała czasem, przerwać węszenie jak się ją woła wcześniej, niż kiedy straci trop lub się zmęczy, na trzecim wzniesieniu na horyzoncie.
Ale możemy sobie na to pozwolić, bo jak okiem sięgnąć w koło są tylko pola i łąki, więc teren jest wyjątkowo bezpieczny, a przez to nasze psy mają trochę swobody i samodzielności w podejmowaniu decyzji. Donner tylko raz skusił się biec z Elą, kiedy ta podjęła trop. Spiął się wtedy w sobie, starając się bardzo nie zostawać w tyle i wrócił tak zmęczony, że do końca weekendu wybiegał tylko na jedno z pierwszych wzniesień i śledził wzrokiem kluczącą po polach Elkę, która miotała się po ścieżkach tropów, wybierając ten właściwy.
Wybiegane, zrealizowane i szczęśliwe psy chętnie wracają do nas na zawołanie, szczególnie nas cieszy to u Donnera, który miał problem z powrotem, kiedy wiedział, że zbliża się koniec. Zapięte na smycz wracają przy nodze na luźnej lince prosto do domu. Idealnie!
Choć raz zdarzyło nam się nie spełnić Donnerowych potrzeb na spacerze. Ela gdzieś tam pobiegła tropem, a kiedy wróciła (a to był trzeci taki intensywny spacer tego dnia), nie miała już siły biegać za pullerem. Ale przecież skoro rzucamy, to nie będzie leżała… więc zrezygnowaliśmy z rzucania, żeby jej nie zamęczyć, bo wtedy łatwo o kontuzję. Mieliśmy iść dalej na zwykły spacer, ale na polnych drogach pojawiło się kilka opryskiwaczy, więc czym prędzej ruszyliśmy do domu, nie chcąc by wieczorne opryski, najprawdopodobniej kukurydzy, potruły nas i nasze psy. Donner ewidentnie był niezadowolony, ale nie wiedział bardzo jak nam powiedzieć, że chce jeszcze zostać. Wcześniej nie dałby się złapać i uciekł na środek pola, ganiając w berka. Ale to już przepracowaliśmy. Więc musiał wymyślić inną taktykę. Spojrzał głęboko w oczy M., a potem zaczął zabawnie kopać łapką w ziemi na polu. Spojrzał na niego ponownie, merdając ogonem. Tak jeszcze Donner nigdy nie zapraszał nas do zabawy. Strasznie żałowaliśmy, że nie możemy się na nią zgodzić, ale strach przed opryskami był zbyt silny. Wchodząc na leśną ścieżkę prowadzącą do domu, jeszcze raz spróbował nas namówić na skręcenie w lewo i spacer inną ścieżką, żeby trochę przeciągnąć wieczorne zabawy. Taki, to się uroczy Dosiaczek zrobił, a nasze spacery są o wiele bardziej intensywne i stymulujące dla psów, bo na więcej możemy im pozwolić.
Bardzo dużo pracy włożyłam w to, by Donner mógł w pełni cieszyć się życiem i spacerami. I choć nigdy nie będę go w 100% pewna, choć ma i będzie miał gorsze okresy i powroty do złych nawyków, to dla takich spacerów warto było poświęcić wszystko to, co planowałam z nim robić, na rzecz jego dobrego humoru i tego, by chciał być ze mną, a nie gdzieś obok. I mimo, że mocno zredukowaliśmy treningi posłuszeństwa, to wbrew pozorom moje psy są bardziej posłuszne. Bo nauczyły się, że im bardziej się słuchają – tak praktycznie, tym więcej wolności mają.
A na koniec obiecany przepis na Chinkali – jakbyście nie mieli pomysłu na niedzielny obiad.
Składniki:
Ciasto: Mąka, woda, jajko, sól – Mąż, który zna proporcje i zagniecie ciasto. Docelowo ciasto jak na pierogi tylko cieniej rozwałkowane, dużo cieniej.
Farsz: 500g mielone mięso wołowe, 500g mielone mięso wieprzowe (nie dostaliśmy jagnięciny, bo byśmy jej użyli zamiast wieprzowiny). Drobno posiekana duża cebula, drobno posiekane kilka ząbków czosnku, roztarty w moździerzu czarny pieprz i ziarenka kolendry (daliśmy łyżkę kolendry), posiekany pęczek natki pietruszki i kolendry (duuuużo kolendry), dwie szklanki wcześniej ugotowanego rosołu drobiowo-wołowego. Może być wywar warzywny, bulionetka lub sama woda, rosół jest the best. Wlewamy tyle bulionu ile mięso przyjmie – im więcej, tym lepiej, bo w pierożkach będzie potem więcej bulionu.
Możecie też zrobić farsz serowy – z różnych gatunków serów lub grzybowo-ziołowy, dodając bulion mięsny lub warzywny.
Wycinamy duże koła, potem jeszcze je rozwałkowujemy, żeby były naprawdę cienkie. Na środek kładziemy łyżeczkę farszu i robimy pakuneczek, składając brzegi ciasta w falbankę. Zaciskamy palcami poniżej „kokardki”, a potem jeszcze zakręcamy.
Zrobione Chinkali wrzucamy na wrzącą wodę – wrzucamy „dokręcając„ pierożki zgodnie z kierunkiem jak je zakręcaliśmy. Gotujemy 12-15min. Ważne jest, żeby nie lepić pierożków na zapas, tylko tyle ile nam wchodzi na jedną partię gotowania, żeby ciasto się nie zsychało, a bulion z farszu go nie rozmaczał. Nie dobrym pomysłem jest też robienie Chinkali na zapas, bo już po kilku godzinach sztywnieją (tak jak normalne pierogi) i tracą cały swój klimat.