Minął nieco ponad tydzień odkąd dziewczynki zamieszkały z nami. To była jedna z tych nocy, kiedy leżysz w łóżku i pomimo zmęczenia zastanawiasz się, czemu nie możesz zasnąć. Patrzyłam przez skośne okno dachowe, w zaciągnięte chmurami jesienne niebo, które w tym roku postanowiło przez większość dni nie uznawać innych pór roku.
Obok mnie, z głową na poduszce leżała Merci, a ja bezmyślnie miziałam ją po policzku jak niegdyś Donnera. Tak, Merci zdecydowanie została Donnerem naszego domu, bo sinusoida jej emocji i nieradzenia sobie ze sobą i otoczeniem jest niemalże taka jak Dosia, tylko u niego szło to w agresję, u niej w strach. Zdecydowanie w naszym domu wszechświat nie lubi próżni. Dąży do równowagi, zatem poziom hautyzmu w końcu musiał zacząć się zgadzać, a pustka po problemach Donnera musiała zostać zapełniona, a wypełniła ją niepozorna Merci – Mercedes vel Mersace.
Zaskakujące, że w sypialni jest to największy wymuszacz pieszczot i przytulak, jaki istniał, ale tuż za drzwiami niemal się nie znamy.
Jaka jest Merci?
Jest to pies, którego zupełnie nie mogę rozgryźć. Na co dzień „najmłodsza siostra”, która biega na doczepkę za Molly i Elzą, z drugiej strony najsłodsze dziecko wiecznie zgubione, niewiedzące co się dzieje, nienadążające… z tymi swoimi śmiesznie stojącymi na boki blond uszkami jak kucyki małej dziewczynki. Z drugiej strony jest też największym diabłem w rodzinie. Takim wiecie – cicho ciemnym. Niby najdelikatniejsza, najbardziej przerażona, ale jak coś trzeba odwalić, to zrobi to Merci.
Zawsze mam w głowie imiona dla przyszłych zwierząt. Mam już imię dla kocura, który kiedyś (choć nieprędko) pojawi się w naszym domu, miałam imię dla psa, miałam też imię dla suczki. Owe imię, po bohaterce jednej z książek, które czytam namiętnie na wakacjach, miało mi zapewnić dobrą, odważną i bardzo oddaną sukę. Miało też dodać siły i odwagi wycofanej i niepewnej Megi. Wierzę, że imiona potrafią nadać charakter ich właścicielowi, ale Merci nie jest ani słodką czekoladką, ani łaską [mərsē], ani tym bardziej odważną Mercedes.
W czym problem?
To Merci, jak nie radzi sobie z emocjami, zaczyna kopulować na Molly. To Merci, dorwawszy szarpak z owcy, dostała napadu bronienia zasobów i chciała najpierw pogryźć Molly, a kiedy interweniowałam uderzyła mnie zębami w rękę. To z Merci, nie mogę nic wypracować, bo każde wymaganie (nawet podejdź bliżej po smaczka) kończy się fochem, bo albo dajesz, albo nie jesteśmy przyjaciółmi. Merci podpuszcza Elzę i wspólnie z nią robią obławę na Molly. Merci potrafi patrząc Ci głęboko w oczy zsikać się na środku pokoju. Merci drze się w przestrzeń od rana do wieczora wchodząc na takie tony, których nawet nie wyciąga gwizdek dla psa. To Merci, gdyby nam się wypięła ze smyczy zdziczałaby doszczętnie zanim zdążyłabym ją zawołać.
Merci ma zawiechy, na przykład potrafi dziesięć razy wejść do domu bez problemu, a za jedenastym stanąć w drzwiach i się rozpłakać, bo wejście przez drzwi jest przerażające. A jak już ktoś stoi w świetle wejścia (to nic, że na drugim końcu pokoju) to nie ma szans, żeby weszła. Merci ogólnie potrafi się rozpłakać, bo Ela i Molly zeszły na dół i zostawiły ją na górze, a ona sama przecież nie umie zejść.
I tak, to Merci jako pierwsza doprowadziła mnie na spacerze do płaczu. Cóż bilans łez wylanych na spacerze z psami musi się zgadzać…
Ogólnie był to ciężki dzień i choć Merci spała w najlepsze wtulona we mnie całym ciałkiem wiedziałam, że mi nie ufa. Nie tak jak bym chciała.
Od rana dziewczyna miała dzień na nie. Najpierw nie mogła znaleźć sobie miejsca, kiedy pracowaliśmy z M. w ogrodzie. Molly spała w najlepsze na tarasie na fotelu, Elza dzielnie nam pomagała, przynosząc zabawkę, a Merci nie wiedziała co ze sobą zrobić.
Kiedy postanowiliśmy wyjść na spacer, Merci straciła kontakt z mózgiem i w ogóle nie chciała do mnie podejść na działce, zachowując się zupełne jak dziki pies. Ogólnie widok smyczy źle działa na dziewczyny (choć z każdym dniem jest coraz lepiej!) i zapewne moim błędem, było wołanie jej ze smyczą w ręku…. Ale efekt był taki, że dobre piętnaście minut nakłaniałam psa do wejścia do domu, bo w ogrodzie nie było szans na zbliżenie. Także już samo wyjście na spacer było traumą dla mnie i dla niej. Nie pomogły smaczki, surowo dojrzewająca wołowina, mokra karma, zabawki, leżenie na dywanie. Nie i nie.
W końcu jednak weszła do domu, co oczywiście skończyło się zabunkrowaniem pod stołem, spod którego musiałam ją wyciągnąć (był już taki poziom psiego focha, że podetknięty pod nos najlepszy kąsek nie został nawet powąchany). Przez chwilę przeszło mi na myśl, by zostawić ją w domu, ale z drugiej strony nie chciałam by utrwalała takie zachowanie, jako strategię do niewychodzenia na spacer, a raczej zapinania smyczy. Do tej pory był stres, ale nie odbijał się bardzo na emocjach, raczej w formie „na chwilę mnie sparaliżuje, zapnij i zapomnijmy”. Cóż, wybrałam jednak zabranie jej na spacer, bo to fajniejsze niż siedzenie pod stołem. Wzięłam ją pod pachę i zaniosłam do samochodu.
I tam popełniłam kolejne faux pas. Przyzwyczajona przez lata do psów, którym jak mówię zostań, to zostają, nie wpadłam na to, by w bagażniku przypiąć dziewczyny. No bo co mogą zrobić, przecież nie będą próbowały wyskoczyć, jak tylko uchylę bagażnik.
Spróbowały…
Cudem złapałam Merci za łapę, jednocześnie blokując Molly ciałem. Trwało to może dwie sekundy, zanim interweniował M. łapiąc Molly, a ja mogłam puścić Merci trzymając ją za smycz, ale poziom przerażenia mojej golden terierki sięgnął zenitu. Idąc na spacer nie reagowała na nic… ani na cmokanie, ani gwizdanie, o smaczkach mogłam zapomnieć… kiedy przykucałam mrużyła gniewnie oczy, pokazując jak bardzo mnie nienawidzi.
Zrezygnowana, zalewając się łzami, bo przecież mój pies mnie nie kocha i mi nie ufa ruszyłam dalej za M., Elzą i Molly. Wtem oczywiście musiał się napatoczyć psi podbiegacz JRT, który zaatakował Elzą. Wprawdzie Elza sama trochę wywołała konflikt, bo odgrodziła sobą dziewczyny, dając jasno do zrozumienia, że jak podejdzie to zaatakuje, no ale JRT oczywiście podszedł, a Ela to pozerka.
I to zazwyczaj ja jestem agresorem, jeśli chodzi o debilizm innych opiekunów, ale powiem Wam, że pierwszy raz widziałam tak zirytowanego M., bo jakiś pies przestraszył nasze dziewczynki. Normalnie był jak Donner w naszej grupie!
Oczywiście ta sytuacja również nie pomogła bliźniaczkom i choć pod koniec spaceru całkiem się już rozluźniły, nawet Merci, nie mogłam zaliczyć tego spaceru do udanych.
Leżałam, tak więc w łóżku rozpamiętując zdarzenia z całego dnia. Pomstując na siebie, że tyle razy zachowałam się dzisiaj jak zupełny laik. Że jestem beznadziejnym opiekunem dla Merci i że nie umiem jej pomóc. Że już nigdy nie odzyskam jej zaufania i nie zbuduję z nią fajnej relacji.
I kiedy tak przeżywałam, nagle dostałam strzała łapą w oko. Merci ziewnęła polizała mnie w nos, a potem zaczęła wylizywać łzy z policzka wykręcając się brzuchem do góry i każąc drapać po niewidzialnym w ciemności serduszku. Rozbudzona Molly podniosłą się z legowiska i jednym susem, nad leżącą w nogach Elą, wskoczyła na łóżko układając się między mną, a M.
Tak otulona psami zasnęłam. Kolejnego dnia były plany na kolejny spacer i tu z nieocenioną pomocą przyszła Ela. Bowiem tak nakręciła pozytywnie dziewczyny, że idziemy na spacer, że cała trójka czekała niecierpliwie pod drzwiami, kiedy wyjdziemy. Nie dość, że zupełnie zignorowały zapięcie smyczy to jeszcze na spokojne dały się poprzypinać w samochodzie (szybko się uczę na błędach) i niedzielny spacer, choć w paskudnie zimną i deszczową pogodę, był chyba jednym z lepszych w ostatnich miesiącach.
A ja zupełnie zapomniałam o traumie dnia poprzedniego, widząc luźną Merci dzielnie kroczącą u boku sióstr.
Od tej pamiętnej soboty minął kolejny tydzień i choć jest już dużo lepiej – na przykład Merci zaczęła normalnie pracować ze mną w pozycji stojącej, zdarzają się dni, kiedy blondyna doprowadza mnie do szewskiej pasji. Ale coś czuję, że to będzie tak jak z Donnerem – im bardziej będzie mnie irytowała, tym bardziej będę ją kochała. Tak już musi być, że w moim psim życiu zawsze musi być jeden pies z problemem. Cóż… widać po psie agresywnym przyszedł czas na podyplomówkę z lękliwości.
4 komentarze
Trzymamy kciuki za super relacje z Dziewczynami:)
A myślałam że tylko ja robię extra fakultety przez moich Chłopaków. Od 13 lat robię na pół etatu jako poskramiacz potwora zwanego czasem Rudym albo MościHrabiąRudeckim (zajęcia ptt “jestem cykorem ale będę atakował to może ktoś się przestraszy i się odczepi” + “tylko Pańcia może głaskać i obmacać, reszta domowników jest tu zbędna bo inaczej będę udawać groźnego psa” ) . Od 1,5 roku mam dodatkowe zajęcia z lękliwości u psów połączonej z miłością do wszystkiego co się rusza a akurat nie przeraża dzięki Luisowi mojej pierdołowatej Klusce przez pomyłkę zamieszkującej ciało owczarka Collie (serio, to powinna być wiewiórka albo szynszyl) . Śmieje się przez łzy prawie codziennie… ale tak jak pisałaś poziom szaleństwa w domu musi się zgadzać.
A ponoć pies to czysta przyjemność, bezwarunkową miłość i sama słodycz. XD Co u nas poszło nie tak?
Gratuluję decyzji o adopcji! Moje adopciaki pozdrawiają Twoją ekipę:) Marzy mi się taka trójca, ale moja sucz niestety wymaga jeszcze dużo pracy. Może kiedyś trafi do nas numer trzy….Kiedy ją wzięłam myślała, że ją szybko przerobię na supergrzecznego psiaka, jakim jest samiec, ale to jednak wyboista droga. Wszystko wybaczam kiedy się przytula (bardzo lubi ciepełko i leżenie z głową na moim ramieniu) lub cieszy się z kapciem w pysku i odstawia swój popisowy numer “ona tu jest i tańczy dla mnie”.
Oj tak, praca z adopciakiem zupełnie różni się od tej że szczeniakiem prosto z hodowli. Inny świat normalnie