Dzisiejszy wpis jest luźną notką ze zdjęciami, o najpiękniejszych odkrytych w tym tygodniu miejscach.
Ostatnimi czasy znudzona i wciąż lekko załamana jakością terenów spacerowych w najbliższej okolicy Grójca, czułam lekką niechęć do spacerów w kółko po tych samych ścieżkach, w tym samym lesie, a właściwie lasku, bo ciężko nazwać lasem coś, co można przejść na wskrość w niecałe czterdzieści minut. Przyzwyczajona do olbrzymich leśnych terenów, kilku pobliskich lasów, tras wzdłuż rzeki, Zalewu czy wąwozów, jakie oferował mi Lublin, Grójec szybko mi obrzydł. Jak wielokrotnie pisałam, żeby wybrać się na spacer, trzeba jechać dobre kilka kilometrów, a tam wcale nie jest tak kolorowo. W jednym lesie przy sławnej giełdzie Słomczyn można znaleźć sporo całkiem dobrej jakości części do auta, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że jak się dobrze poszukać, to z tych części uda się skompletować nie najgorsze auto. Drugi las w okolicy Grójca, w swoim sercu mieści płot i drut kolczasty, bo znajduje się w nim jednostka wojskowa. I kiedy zaczniemy się wciągać w spacer, nagle zderzamy się dosłownie ze ścianą… i to ścianą, za którą grozi niemalże odstrzelenie i tym razem nie tylko psa, ale i mnie.
Wielkie tereny przy drodze ekspresowej, jak pokazały ostatnie doświadczenia, nie są wcale tak wielkie, jak mogłoby się wydawać, za to zaludnione przez zające. A zabawy na lince… cóż z jednej strony są mało komfortowe, z drugiej z powodu wielkiej, otwartej przestrzeni, nawet zwykły aport zwiewa podczas rzucenia… o frisbee można zapomnieć.
Jako że zbliża się kurs instruktorski w Canid, postawiliśmy ostatnio na wzmożone treningi posłuszeństwa, które ostatnio odpuściliśmy z powodu problemów zdrowotnych Donnera i na rzecz biegania. Postanowiłam do tego powrócić, by podnieść wytrzymałość psychiczną Donnera na zmęczenie intelektualne i wytężoną pracę umysłową. Bo chłopak ma ciągle problemy z dłuższym skupieniem i dokładnością.
Spacerując tak któregoś razu na wzrokowym kontakcie po lesie, z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie wiem, gdzie jestem. Nowe ścieżki, nowe miejsca… WOW! Skończyliśmy trening, aby poznać nowy teren. Zagłębiając się coraz bardziej w las, trafiliśmy na prawdziwą ostoję saren. Dziesięć? Piętnaście? Nie wiem. Czmychały po krzakach z każdej strony, przebiegając za nami, przed nami i wokół nas. Idąc tak leśną ścieżką, doszliśmy do niesamowitego miejsca, które nazwałam cmentarzyskiem brzóz. I to dosłownym cmentarzyskiem. Olbrzymia polana, na której stoją piękne stare brzozy, drzewa, do których mam olbrzymi sentyment i które uważam za najpiękniejsze z drzew. W tym miejscu widok ich był jednak niesamowicie smutny, gdyż na jednej wysokości, kilku metrów, wszystkie brzozy były połamane. Dosłownie jakby ktoś przeszedł z kosą i ściął je równo jak od linijki. Straszny widok… szczególnie że las w koło stał nienaruszony. Miejscowe tornado? Lądowanie UFO? Ciężko określić, ale widok niesamowity. Niestety zdjęcia tego nie oddają, ale uwierzcie mi na słowo.
Pokręciliśmy się jeszcze trochę, ale widok dzika w oddali, spowodował, że szybko zawróciłam i czym prędzej zaczęłam szukać drogi powrotnej. Skrajem lasu doszliśmy do znanych miejsc, w sam raz na zachód słońca i powróciliśmy bezpiecznie do domu. Kolejne nasze leśne wypady były właśnie w to miejsce. Dzikie, czyste, bo śmieci na szczęście tam nie ma i dosłownie magiczne. Niestety jest to tylko kolejne miejsce i bardzo szybko stanie się powszechne. Ale warto szukać takich miejsc w swojej najbliższej okolicy. Czasem miejsce, które wydaje się spalone, znane na wskroś i po prostu nudne, może całkiem przypadkowo nas zaskoczyć. Kiedyś już tak zaskoczył mnie, wydawać by się mogło, znany od najmłodszych lat lubelski Stary Gaj, kiedy zapuściliśmy się z Budzikiem za tropem saren w nieznane sobie tereny i znaleźliśmy tor przeszkód z tunelami, schronami, linami do wspinania na drzewach służące do ćwiczeń, jakiejś organizacji harcerskiej czy paramilitarnej i długie lata chodziliśmy tam trenować.
Kolejnym magicznym miejscem tym razem z dzisiaj było szmaragdowe jeziorko – a raczej duża kałuża. Będąc z wizytą u rodziców M. w malowniczo położonej leśniczówce, wybrałam się z Donneram na obowiązkowy spacer do otaczającego nas lasu. Kiedy przeszliśmy go na wskroś, doszliśmy do wyrobiska piasku, które prawdopodobnie zbyt intensywnie wybierane wypełniło się wodą, gdyż teren jest bogaty w liczne rzeczki i stawy. Donner jak przystało na psa dowodnego, o czym ciągle zapominam, nim się spostrzegłam, dał nura do wody… a ja na lince za nim. I po raz kolejny zdjęcia z telefonu nie oddają koloru i intensywności wody, ale wierzcie mi, że określenie go szmaragdowym, nie jest przesadzone.
A Wy macie jakieś magiczne miejsca w swojej najbliższej okolicy? Takie, które potrafią Was zaskoczyć, mimo że wydawać by się mogło, znacie je bardzo dokładnie?
7 komentarzy
Mam mnóstwo magicznych miejsc, bo mieszkam w Lublinie :p zaraz za Chiron- Vetem :)))
Pies dowodny…świetne określenie !
Oh tak! Lublin był cały magiczny. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wczesnym rankiem jak ludzi nie będzie, zabrać Donna na sesję na Starym Mieście. To doppiero bedzie magiczne!
Wooow *o* Jakie piękne miejsca… Szkoda, że u nas takich nie ma…
A te brzuzki najcudowniejsze… Róbta co chceta – ja jadę do Ciebie na te brzozy xP
Zapraszam 🙂 ale poza brzózkami nie ma tam nic magicznego, bo to Grójec.
Piękne miejsce! Ale faktycznie te brzozy jakoś podejrzanie ścięte.. ciekawe co jest przyczyną.. Zazdroszczę Donnerowi, że tak się starasz szukając tych nowych miejsc 😉
Nie mam pojęcia co tam się stało. Dokłądnie na środku lasu wszystkie równo przycięta. Bardzo dziwny widok, ale magiczny. A co do szukania miejsc… skoro mi obrzydły już te same scieżki, to zdiwiłabym się gdyby i pies nie miał dosyć wciąż tych samych miejsc i tych samych zapachów. A tak to i ja i on mamy z tego frajdę 🙂
Z tymi brzozami to może mają coś wspólnego jakieś smoleńskie samoloty ;p Chociaż obstawiam ufo 😀 Pewnie trzeba by było popytać okolicznych mieszkańców