Wszystko zaczęło się od naszego uwielbienia dla jedzenia, dobrego jedzenia i pasji M. do gotowania. Była też olbrzymia miłość do psów, aktywnego spędzania czasu i mojej pasji do pracy z nimi. Oraz od dziecka obydwoje lubiliśmy chodzić po lesie, zbierać grzyby i obcować z przyrodą.
Kiedy tylko przychodziła jesień, starym dobrym zwyczajem, skoro świt pakowaliśmy się w samochód i jechaliśmy pod miasto z mamą i dziadkami na grzybobranie. Miałam może wtedy 5-6 lat, a już chodziłam po lesie szukając kurek i podgrzybków. Z małym koszyczkiem i nożykiem i jedyną zasadą, że mam być w zasięgu głosu kogoś z dorosłych. M. całe życie mieszkał przy lesie, naturalnym więc było korzystanie z darów lasu, kiedy tylko zaczynał się na nie sezon.
Kiedy z M. zaczęliśmy spędzać wspólnie czas i podróżować naszym punktem kulminacyjnym w ciągu dnia było jedzenie. Wszystkie nasze wakacje kręciły się wokół turystyki kulinarnej, dań regionalnych i właściwie, kiedy nie jechaliśmy z psami, kierunki naszych podróży były podyktowane kuchnią. Dobrym winem, owocami morza i tym, co ja uwielbiam najbardziej – makaronami i kuchnią włoską, stąd tak bardzo lubimy Maltę.
Psy będąc częścią naszej rodziny zawsze były z nami. Towarzyszyły nam podczas większości urlopów, aktywizowały, zmuszały do aktywności i treningów. Zawsze chcieliśmy robić z psami coś więcej. Podróżowaliśmy, uczyliśmy się różnych sportów, startowaliśmy w zawodach, by robić coś z psami, nie tylko je mieć – próbowaliśmy więc wielu rzeczy.
Od dłuższego czasu za M. chodziło też polowanie na trufle będące idealnym połączeniem tego co uwielbiamy – leśną aktywnością, podróżą, pracą z psami, grzybobraniem i jedzeniem. Podobała mu się ta pasja łowców, przygoda z psami zwieńczona przepysznym obiadem ze świeżo znalezionymi truflami. Zawsze jednak było to bardziej w sferze podziwu, dla osób które to robią, gdzieś we Włoszech niż planem w zasięgu ręki.
Jak zaczęła się nasza przygoda z truflami
Kiedy któregoś popołudnia wspomniałam mu, że nasza daleka psia znajoma jeździ ze swoimi psami na trufle, na dodatek w Polsce M. zapragnął spełnić swoje marzenie. Ale nie mieliśmy do tego psa. Ja też jakoś nigdy nie byłam fanką tropienia. Od zawsze chciałam robić mantrailing, no ale powtórzę- nie mieliśmy do tego psa. Śmialiśmy się ze znajomymi, że Doś to by się nadawał tylko jako pies na zwłoki zakładając, że nauczyłby się używać nosa. Ela tymczasem była zbyt delikatna i nieśmiała. Potem Doś zachorował, a w domu pojawiły się Twinsy. Lękusie, bojące się własnego cienia. I choć M. wspominał mi co jakiś czas, że mamy teriery i fajnie by było zrobić je na trufle – puszczałam to mimo uszu, bo nie miałam czasu, moje psy się nie nadają, ja nie mam pojęcia jak to zrobić i tak szczerze… to gdzie my będziemy jeździć na trufle? „Na Podkarpacie i do Włoch” – odpowiadał niezrażony M., na co ja wzdychałam ciężko, kręcąc głową.
Jednak wszystko pomału kierowało nas w tym kierunku, choć sama jeszcze o tym nie wiedziałam. Pierwszym punktem przełomowym był kurs noseworku, dla Twinsów. Może kurs to zbyt wiele powiedziane, bo Twinsy przez większość zajęć walczyły ze swoimi lękami, a ja wybrałam dla nich te zajęcia, bo ponoć noseworki i praca węchowa super pomaga psom lękliwym w zbudowaniu pewności siebie, więc właściwie potraktowałam kurs jako Twinso-terapię. Ale M. miał plan (przynajmniej tak mi się wydaje). Przekonał mnie, żebym kupiła zestaw do noseworku i ćwiczyła to z nimi w domu, żebym zaangażowała w to też Elę i żebym to kontynuowała, podpytując od czasu do czasu, czy da się zrobić próbkę z czegoś innego np. z konopi albo… trufli. Ale Twinsy umiały szukać tylko cynamonu, a chwilowa zajawka nową aktywnością szybko minęła i choć Merci ewidentnie się to podobało, szczególnie w domu, ja jakoś nie czułam do tego chemii.
Potem wróciłam do noseworków jeszcze ze dwa-trzy razy na pojedyncze treningi, chciałam pokazać to Eli, ale chyba gdzieś za szybko przeskoczyłam podstawy i mój terrieroowczarek był psem zamieszania, skutecznie przekonując mnie, że w noseworki to my nie umiemy.
Kolejnym krokiem zbliżającym nas do trufli, było obejrzenie filmu Truflarze. Ja się nigdy truflarstwem nie interesowałam, aczkolwiek sam zamysł poszukiwania trufli z psami wydał się dość ciekawy. Mimo to dalej szybko zbywałam pomysły M. tym, że nasze psy się do tego nie nadają. Jednak M. nie odpuszczał. Oglądaliśmy filmy kulinarne o daniach z truflami, koniecznie z makaronami, bo jednak on wie jak mnie „kupić”. Nie omieszkał też na jesieni zrobić mi w domu jakiegoś wypasionego makaronu z oliwą truflową, rzucając mimochodem, że ma kolegę, który zbiera w Polsce trufle i jak będę chciała, to nas kiedyś zabierze za sobą.
A potem pod pretekstem zajęcia dla mnie w ciąży (jakoś miesiąc temu) zorganizował mi trufle. A właściwie trufle dla psów, żebym je nauczyła ich szukania. Że spanikowałam to mało powiedziane, no ale skoro już miałam te grzyby, to grzech było nie spróbować. Poszperałam w Internecie, dokształciłam się ciut teoretycznie, otworzyłam notatki z Twinsowego kursu i zaczęłam noseworki na trufle.
Ku mojemu zdziwieniu Merci w mig załapała o co chodzi, sama zaoferowała oznaczanie kładąc się przy próbce i co rano czekała na trening jakby od zawsze to trenowała. Nawet zaczęłam podejrzewać, że w poprzednim wcieleniu była psem tropiącym, bo w domu robiła to szybko, pewnie i perfekcyjnie, a jej autorski sposób oznaczania próbki bardzo mi imponował. Molly… Molly wzorem Donnera za każdym razem starała się zdegustować truflę, by wypluć ją z obrzydzeniem, ale brała udział w zabawach, bo Merci się to podobało i chyba liczyła na to, że w końcu uda się zjeść truflę. A Ela? Ela jest zawsze chętna do wszystkiego, ale zupełnie nie szło nam zgranie się. Emocje, tępo i owczarkowe nakręcanie Eli uniemożliwiało precyzyjną pracę. Ja się szybko frustrowałam, a ona tłukła łapą na oślep cokolwiek licząc, że dostanie nagrodę, bo… trafiła / jest słodka / stara się.
Ale mimo to ćwiczyłyśmy. M. już planował, jak za rok pojedziemy z psami na trufle, a ja zastanawiałam się czy i kiedy w ogóle to możliwe. Plan treningu, który szczegółowo zaplanowałam był długoterminowy. Całą zimę poćwiczyć sobie w domu, może z czasem zacząć zasypywać próbkę w pojemniku ziemią. Potem na wiosnę przenieść się do ogrodu, może koło maja do lasu, by jak dobrze pójdzie w wakacje zacząć zakopywać ją w terenie. Ale dalej nie widziałam dla nas większej nadziei. Elka ćwiczyła tylko dla towarzystwa. Merci miała predyspozycje, ale już wyobrażałam sobie ją w lesie na lince, kiedy dostaje napadu paniki i tyle z naszego szukania trufli. Ale nic nie mówiłam. Ćwiczyłam co rano jakieś dwa tygodnie i nagle wyskoczyło mi na FB, że Psy na Tropie Przyrody (tak, to ta nasza znajoma z początku tekstu, której psy szukają trufli) organizują Kurs Łowców Trufli.
Długo się nie zastanawiałam i zapisałam nas na kurs wcześniej upewniając się, czy nie jesteśmy noseworkowymi debilami, bo kurs był dla osób ciut zaawansowanych. A my tak… w sumie byliśmy samoukami, Twinsy ogarniały cynamon i (chyba) truflę. Nie umiały pracować poza salonem, pracowały tylko na moich zanieczyszczonych próbkach (bo akurat tego całego rytuału używania rękawiczek, separowania próbki itp. wówczas nie podjęłam). Kiedy w ankiecie kwalifikacyjnej padło hasło czy i jakie znają zapachy zwodnicze – musiałam wygooglać o co chodzi. Ale skoro mogłam dowiedzieć się czegoś wartościowego o tej detekcji trufli, to trzeba było spróbować. Na szczęście nasze podstawy wydawały się wystarczające. Tylko pozostawało pytanie, który pies? Zgodnie ze wszystkimi znakami na niebie i ziemi powinna być do Merci, która lubiła to, angażowała się i w sumie szło jej zaskakująco dobrze. Ale była to Merci. Bałam się jechać z nią pod Warszawę, by na miejscu okazało się, że ma atak paniki i odmawia dalszej pracy… Padło więc na psa najsłabszego, z którym nie umiałam się dogadać w kwestii noseworków i który tak, jak ja nie do końca to szanował, czyli na Elę. Było to trochę bez sensu, ale jedno było pewne – przynajmniej spróbuje i nie odmówi pracy.
O kursie “Łowcy trufli”
Kurs zaczęliśmy od części teoretycznej, gdzie w sumie dowiedzieliśmy się chyba najważniejszej dla łowców trufli rzeczy, a mianowicie – gdzie rosną trufle. Jakich lasów i gleb szukać, na co zwrócić uwagę i jak się przygotować. Że wyjazd z psem na trufle to nie tylko wypad na weekend, ale ładnych kilka godzin siedzenia w mapach i aplikacjach szukając miejsc, w których teoretycznie powinny występować trufle przy odpowiednich warunkach. To nie jest tak, że jedzie się do Lasów Janowskich, bo występują tam rydze i się je zbiera razem z dwoma koszami innych grzybów rosnących na środku ścieżki. Trufle rosną pod ziemią, tylko w towarzystwie niektórych drzew, przy spełnieniu kilu innych dodatkowych warunków, bez których sprawdzenia i potwierdzenia nie ma nawet sensu wypuszczać psa z auta.
Trochę to skomplikowało truflarski sen, ale z drugiej strony jestem całkiem niezła w zwierzątka i roślinki, więc i optymalnych warunków dla trufli się nauczę.
Potem przyszedł czas na zajęcia praktyczne, które najpierw odbywały się na placu, potem w terenie – my z tych terenowych już nie skorzystaliśmy, bo pogoda wymusiła ich przesunięcie, a dla mnie z uwagi na ciążę potem było już za późno na długie podróże, ale mając podstawy z placu, o których za chwilę, sama przeniosłam nasze dalsze treningi w las.
Na pierwszym wejściu poproszono mnie i Elę o pokazanie jak nam idzie szukanie trufli, które wcześniej zostały nam wysłane, żebyśmy wdrukowali sami w domu psom zapach, ja miałam to szczęście, że miałam swoje trufle już 2-3 tygodnie wcześniej niż zaczął się kurs, ale nie byłam pewna czy dobrze to zrobiłam.
Nie spodziewałam się po Eli spektakularnego pokazu, mając w pamięci szopki jakie odstawiała w domu. Dodatkowo pierwszy raz robiła nosework na dworze, na obcym placu przy ulicy, na obcej próbce, której nie miałam ręce i po dwóch godzinach podróży.
Ale to Ela – nasz diament!
Ela pięknie zapracowała na doniczkach tylko raz dostając swoje owczarkowe głupawki i oznaczaniu czego popadnie. Potem pokazała piękną pracę na cegłach z zapachem zwodniczym lisa albo dzika i moją czapką. Następnie znalazła kilkumilimetrowy skrawek trufli na matach i wskazała bezbłędnie pieniążek z truflą, pośród innych drobniaków. Patrzyliśmy na to z M. z niemałym zaskoczeniem. M. w ogóle pierwszy raz widział na żywo, jak Elka pracuje i jaki jej się załącza tryb na szkoleniu, bo do tej pory myślał, że ściemniam jak za każdym razem po jakichś spotkaniach mówiłam mu, że Elka na zajęciach jest niesamowita. Ja sama byłam nie mniej zaskoczona, bo nie sądziłam, że ona potrafi tak pracować.
Na kolejnym wejściu od razu przeszliśmy do terenu i Ela miała wskazać próbkę ukrytą między drzewami. Tu zaczęły się trochę schody, bo pozostawiona bez przedmiotu, który ma przeszukać, Ela nie potrafiła się ode mnie odkleić i uznała, że jedynym sensownym rozwiązaniem będzie chodzenie przy nodze na kontakcie wzrokowym. Jednak udało nam się nakłonić ją do samodzielności, co w szybko załapała i bardzo jej się spodobało.
Na ostatnie wejście wzięliśmy Twinsy, żeby sprawdzić, czy w ogóle podejmą pracę. I o dziwo podjęły! Był stres, było niekomfortowo, ale każda przeszukała cegły i wróciły do domu jako mentalni zwycięzcy.
Kolejnego dnia było tylko lepiej. Elka moment roztrenowała się na cegłach i ruszyła na przeszukanie terenu. Wprawdzie samodzielność weszła jej trochę zbyt mocno i zamiast kierować się moimi wskazaniami uznała, że sama to szybciej ogarnie, ale momentalnie przestawiła się z trybu posłuszeństwo na poszukiwanie. Znalazła też truflę schowaną na ziemi, na której rosły trufle, czyli przesyconej ich zapachem, ostatecznie też udało jej się znaleźć próbkę niedostępną, czyli taką gdzie grzyb był pod ziemią. A ja myślałam, że takie rzeczy to się robi po roku treningów! Twinsy tym razem uczestniczyły w każdym wejściu Eli, bo okazało się, że obserwacja jej; tego, jak ze mną pracuje bardzo dobrze na nie działa – w szczególności na Merci, która siedzi na baczność obserwując każdy nasz krok, by potem móc to powtórzyć. Do tej pory społeczne uczenie wykazywała tylko Elka, która zawsze obserwowała nasze ćwiczenia z Dosiem, by potem błyszczeć podczas swojego treningu, mimo że robiła coś pierwszy raz. Merci ewidentnie stosowała tę samą taktykę, czego nie można powiedzieć o Mollci, która była z nami, tylko z uwagi na to, że wszyscy to robili.
Na swoich wejściach Twinsy dalej pracowały nad motywacją i odwagą, ale pracowały! Pracowały w skrajnie dla nich stresujących warunkach, mimo to nie odpuściły, czym wielce mi zaimponowały.
Dalsza praca nad detekcją trufli
W domu przez kolejny tydzień pracowaliśmy w ogrodzie. W oznaczanie pojemników z zapachami zwodniczymi (w jednym chowałam truflę, w drugim papier, w który była zawinięta trufla, w kolejny blaszaną puszkę, w której wcześniej najczęściej chowałam truflę do oznaczenia w domu). Elka bezbłędnie wskazywała grzyba, wchodząc w trening z takim zaangażowaniem i precyzją, jakiej dawno u niej nie widziałam. Wcześniejsze odpały zupełnie zniknęły, zamieniając się w ukochaną przeze mnie perfekcję, którą okazywała zawsze podczas innych treningów. Zatem i ona się wkręciła! Merci w ogrodzie brakowało pewności siebie, ale z treningu na trening otwierała się coraz bardziej. Mollcia natomiast z powodu pogody nie była praktycznie w stanie pracować. Mokra trawa, krzaczki pod łapami, brzydka pogoda – to wszystko, czego ona nie znosi i przez co jak nie musi, to nie wychodzi z domu, a tu musiała jeszcze pracować, na swoje nieszczęście. Trochę się męczyłyśmy, ale skoro już powiedziałam „A” i nawet Ela się wkręciła, to nie mogłam jej teraz odpuścić. Pracując przede wszystkim nad motywacją i dobrymi skojarzeniami, pomalutku szło nam coraz lepiej. Zaczęłyśmy robić małe przeszukania ogrodu i krzaków za siatką, by w kolejny weekend spróbować przeszukania w lesie.
Elka niczym torpeda, jak po sznurku znajdowała schowaną próbkę zupełnie olewając mnie na końcu linki, bo ona znajdzie szybciej i lepiej niż moje nieudolne naprowadzanie, bo jednak brzuch trochę utrudnia poruszanie się i Elka czasami patrzy na mnie jak na kalekę. Jednak co bardziej fascynujące, Merci w terenie nie wiele ustępowała Elci. Okej nie była tak szybka i samodzielna jak Ela, ale pięknie pracowała przeszukując wskazane obszary, by ostatecznie dojść do próbki, której znalezienie ewidentnie ją cieszyło. I bardzo szybko poczuła się na tyle pewnie, że zaczęła przy niej siadać, wymyślając leśny sposób oznaczania (w domu wymyśliła zawarowanie przy próbce i to w sumie jedyny mój pies, który oznacza, oznacza dość precyzyjnie, a co najśmieszniejsze nie był uczony oznaczania tylko sam to wymyślił). Jednak największym zaskoczeniem była Molly, która chciała i podjęła pracę na bardzo fajnych emocjach, dużo chętniej niż w ogrodzie.
Dwa dni później powtórzyłam leśny trening i już wiedziałam, że to jest to coś, co moje psy lubią. Merci i Ela pracowały rewelacyjnie i nawet Mollcia się otworzyła i przestała być sceptycznym cierpiętnikiem wykazując spore zainteresowanie i radość z treningu.
Postanowiliśmy więc z M. wplatać psom w leśne spacery mini treningi trufli przynajmniej póki nasze trufle jeszcze się nadają (choć zbliża się koniec ich przydatności) by dziewczyny miały co jakiś czas stałą przypominajkę, by były gotowe na „polowanie”, kiedy nadejdzie sezon truflowy.
Czy w końcu przekonałam się do noseworku i trufli?
Cieszę się, że zmieniłam podejście, nastawienie i dałam się przekonać. Myślę, że wkręciłam się dużo bardziej niż w noseworki, szczególnie że nauczyłam się pracować z psami nie tylko w domu i nie tylko na przedmiotach, ale również w terenie co chyba wszystkim nam podoba się najbardziej. Sama też nie mogę doczekać się późnego lata, by wyruszyć na poszukiwania. A kto wie, może za kilka lat faktycznie pojedziemy do Włoch całą rodziną, gdzie jedną z atrakcji będzie detekcja trufli? Ale wiecie co mi się tak najbardziej podoba w tej formie pracy węchowej psów? Brak sztywnych ram i zasad jak w noseworku czy innych sportach, bo nie jest ważna finezja poszukiwania, a sam cel. Owszem muszę mniej do nich gadać (to obecnie mój największy problem), ale mogę je naprowadzać, mogę nagradzać w trakcie, mogą nie oznaczać lub oznaczać tak jak chcą i za każdym razem inaczej – bylebym ja wiedziała, że znalazły. A skąd będę wiedzieć? Jeśli ktoś zna swoje psy, to wie, kiedy „mają to”. Merci poza swoimi pomysłami na oznaczanie, kiedy znajdzie truflę sama siebie nagradza charakterystycznym zamachaniem ogona, jakby chciała powiedzieć: „Brawo Marcysiu masz to!”, Mollcia mnie ‘borderzy’ patrząc na mnie z pytającą miną: „Matko, czy to możliwe, że to, to?!”, Ela natomiast tupie w miejscu, paca łapą, biega po mnie i prowadzi do miejsca, gdzie przebiera niecierpliwie łapami. Zakładam również, że jak zobaczy, że wykopujemy truflę, sama zacznie to robić. Więc jeśli zna się swoje psy, umie się je obserwować to nawet bez perfekcyjnego oznaczenia da się zorientować, kiedy warto zacząć sprawdzać, czy czegoś nie znalazły. No ale najważniejsze – to zabawa i trening dla mnie i psów. Znajdziemy coś kiedyś – to super, nie to psy będą miały podłożonego grzyba, żeby mieć sukces, a my zrobimy sobie super spacer z nutką emocji łowców trufli.
Wyświetl ten post na Instagramie
Wyświetl ten post na Instagramie
Wyświetl ten post na Instagramie
Całą naszą historię i pracę nad detekcją trufli możecie obejrzeć w
wyróżnionej relacji na Instagramie pod nazwą “Trufle”
Cieszę się, że przeczytałaś/eś ten tekst i będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w formie komentarza. Zawsze chętnie poznam Twoją opinię na dany temat i z przyjemnością o tym podyskutuję. Będę też bardzo wdzięczna, jeśli podzielisz się tym tekstem ze swoimi znajomymi na Facebooku, czy Instagramie. Dzięki temu więcej osób tu dotrze i choć Zamerdani to miejsce na moje przemyślenia, myślę, że warto promować świadome, odpowiedzialne życie z psem, które staram się tu pokazać. Z góry dziękuję i bardzo, bardzo cieszę się, że tu zajrzałaś/eś.