Koniec roku i czas „magicznych” przygotowań do świąt nie był dla nas łaskawy, bowiem niemal cały ten okres spędziliśmy na ratowaniu życia Donnera, które z dnia na dzień dosłownie zawisło na włosku. Wielu osobom, które trzymały kciuki za jego powrót do zdrowia należą się obszerne wyjaśnienia tego, co się działo i właściwie, na co chorował Donner. Bo w trakcie leczenia nie miałam głowy, by każdemu z osobna opisywać tego co się dzieje z psem. Z drugiej strony warto by osoby postronne również dowiedziały się o naszej przygodzie. Z kilku powodów.
Jesteś odpowiedzialny za to, co wziąłeś pod swój dach
Pierwszym powodem, dla którego to opisuje, jest potrzeba uświadomienia niektórym opiekunom psa, kota czy innego zwierzęcia, że każdy zwierzak może kiedyś zachorować, a leczenie go to może być nawet bardzo poważne kilka tysięcy złotych, przy czym kilka należy zaokrąglić w górę niż w dół, a nasze leczenie właściwie jeszcze się nie zakończyło, a dodatkowe koszy konrolno-diagnostyczne na pewno będą wyższe niż kilkaset złotych. Może być to sporym szokiem dla osób, przyzwyczajonych do „rasowego” psa za trzysta złotych, czy dobrej karmy do stu złotych. Oczywiście nie chodzi o to, by wypominać komukolwiek cokolwiek, ale decydując się na psa – nawet darmowego tj. adoptowanego, czy też starając się utrzymywać go w sposób jak najlepszy dla niego przy uwzględnieniu naszych zasobów materialny – zawsze musimy mieć z tyłu głowy pytanie, czy jeśli zwierzę zachoruje będziemy w stanie je leczyć? Bo jest dobrze, póki jest dobrze, gorzej jak coś się dzieje.
Druga kwestia dotyczy możliwości poświecenia czasu. Czasami najbliższy lekarz weterynarii zawodzi, czasami trzeba z dnia na dzień wziąć wolne, by zawieźć psa do lecznicy i uratować mu życie. Zawsze – doktor Google, czy Facebook to za mało. Na pewno każdy z nas spotkał się z pytaniem na FB „co zrobić, bo mój pies jest chory”. Dlaczego marnujemy czas na pisanie w Internecie i czekanie na odpowiedź osób, których zupełnie nie znamy, zamiast zapakować psa w samochód i zawieźć do lekarza? Zawsze są przeciwności losu. Praca, dom, daleko do lecznicy brak samochodu… ale właśnie to jest to poświęcenie. Czy będziesz w stanie poświęcić się i pomóc cierpiącemu psu, czy ograniczysz się do pytań w Internecie, szukając wymówek – dlaczego nie możesz mu pomóc.
Ostatnią kwestią są te cholerne kleszcze (przeczytaj więcej czym jest babeszjoza). Kleszcze atakujące cały rok, kleszcze, które nie robią sobie nic z zabezpieczeń naszych psów… a mimo to, nie można z tego rezygnować, choć często pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że zabezpieczenie będzie działało.
Gdy pies choruje liczy się czas!
Nasza historia zaczęła się tak naprawdę w niedzielę piętnastego grudnia, a może już dzień wcześniej? Donner był zdrowy, żywy, energiczny. Zarówno w sobotę, jak i niedzielę zrobiliśmy sobie porządne ośmiokilometrowe trekkingi po lesie i nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że z psem miałoby się coś zadziać. Owszem w niedzielę na spacerze rzygnął sobie chrupkami, ale umówmy się, czyj pies sobie nigdy nie rzygnął? A że chrupki wyleciały niemal niestrawione, a pies potuptał sobie w najlepsze dalej uznaliśmy, że po prostu się nawpierniczał, jak zwykle za szybko na śniadanie, a podskubując po drodze trawę, wywołał niespodziewanie wymioty. Przez chwilę przemknęło nam jeszcze przez głowę, że może to ze względu na wczorajszą wieczorną przekąskę, gdzie psy dostały surową, rozmrożoną wołowinę. Ale, że po psach nie było widać, by cokolwiek się działo złego, nikt się tym nie przejął.
Kolejnego dnia, w poniedziałek z rana Donner był „bardziej leniwy” niż zwykle. Ogólnie moje psy rano bardzo ciężko zmotywować do wstania na poranny „sik” i mam wrażenie, że czasem wychodzą na wpół przytomnie, by wrócić do cieplutkiego łóżeczka i przespać kulturalnie do normalnych godzin porannych, a jakby mogły, to w ogóle przed dziesiątą by nie wychodziły. Także też nikt nie zwrócił uwagi na bardziej zaspanego Donnera niż zwykle.
Wszystko zmieniło się po powrocie z mojej pracy, ale też nie od razu, bo psy podjarane popołudniowym porządnym spacerem zapakowały się dzielnie do auta, a dopiero podczas spaceru okazało się, że Donner strasznie się wlecze i nie ma siły spacerować. Szybko zakończyliśmy spacer i odstawiając po drodze do domu Elkę, pojechaliśmy do najbliższej lecznicy z podejrzeniem babeszjozy.
Trochę głupie podejrzenie, bo przez cały sezon 2019 może łącznie na obu psach znalazłam z dziesięć kleszczy, przy czym ostatnie we wrześniu. Psy miały stosunkowo nowe obroże Foresto, których działanie kończyło się dopiero na koniec kwietnia, a jeszcze do końca listopada były dodatkowo zabezpieczane kroplami. No ale, Donner miał już kiedyś babeszjozę, a kobieca intuicja niemal jak czerwona kontrola alarmowa, krzyczała mi w głowie: „babeszjoza”.
W lecznicy na pilnie zrobiliśmy morfologię i biochemię wskazującą na możliwość babeszjozy, o czym świadczył ALAT wywindowany w kosmos, bo pokazał poziom 3000, gdzie przy poprzedniej babeszjozie był bardzo wysoki, bo aż 600 (nie, nie pomyliłam się w zerach), oraz pojawiła się niskopłytkowość. Dodatkowo pies miał bardzo wysoką gorączkę ponad 40oC. Od razu dostał kroplówki i lek na zbicie temperatury, a weterynarze zaczęli w rozmazach szukać pierwotniaka.
Trzy godziny później kroplówka dalej leciała, weterynarze dalej szukali pierwotniaka, a ja zdecydowałam się na USG, na którym wyszło, że wątroba jest masakryczna, a do tego jest jakiś stan zapalny żołądka i jelit. Weterynarze nie bardzo wiedzieli co zrobić, w którym kierunku szukać, bo po babeszji nie ma śladu, a wyniki są bardzo złe i takie nie do końca babeszjozowe.
Jest po dwudziestej, siedzimy od kilku godzin na korytarzu z kroplówką, szereg badań za nami, a my ciągle jesteśmy zawieszeni nie wiedząc, co dalej robić, a psu w ciemno nic podawane nie będzie. Dzwonię więc do lekarzy z naszej Lubelskiej Kliniki Szmaragrowa. Jak doraźnie pomóc Dośkowi i od której jutro przyjmują, choć w razie informacji, że mamy być natychmiast u nich, jesteśmy gotowi, jeszcze dzisiejszej nocy wyruszyć spod Warszawy do Lublina, bo Donner potrzebuje pomocy.
Dostajemy zalecenia, by wybrał do końca kroplówki i jeśli zbiją gorączkę, z rana widzimy się w Lublinie. I tak też się dzieje. Kończymy wizytę pod Warszawą po dwudziestej drugiej, gorączka zbita, choć pies słania się na nogach i już przed dziewiątą rano jesteśmy niemal 200km dalej w innej klinice.
Mój pies w waszych rękach…
Jest źle, gorączka znowu przekracza 40oC, ale tu nikt nie rozkłada rąk. Wykonywany jest szereg testów na różne choroby odkleszczowe, badanie trzustki, oraz innych chorób, nieustannie robione są też rozmazy w poszukiwaniu babeszjozy. Bo że jest, to bardzo możliwe, ale jest coś jeszcze… Otrucie? Zatrucie? Wirus? Inna bakteria? Nie wykluczana jest też leptospiroza, mimo że pies jest na nią szczepiony. I nagle zaczynamy się martwić o Elę. Toż to cholerstwo jest zaraźliwe… i dla psów i dla nas… Na szczęście Elka czuje się wyśmienicie, a my też żyjemy, więc trzeba szukać dalej.
Decydujemy się by Donner został w szpitalu, choć wyobraźcie sobie, przez co musiałam przejść, by oddać mojego ukochanego psa w obce ręce i zaufać innym, że zajmą się nim w odpowiedni sposób, ale nie było wyjścia, bo Donner praktycznie 24h/dobę potrzebuje monitorowania stanu, leków, witamin i kroplówek. Potrzebny był też monitoring temperatury, bo jest zbyt wysoka. Na szczęście lubelskim weterynarzom zaufałam już lata temu, kiedy leczyli w ostatnich tygodniach życia Budzika, i nie jeden raz ratowali już moje zwierzęta (lub też zwierzęta, które przywoziłam, jak chociażby jeża Stefana). W międzyczasie poinformowałam mojego Szefa, że biorę minimum tydzień wolnego, bo muszę uratować psa. Są rzeczy ważne i ważniejsze, na szczęście mam bardzo wyrozumiałe szefostwo, choć pewnie jak bym nie dostała urlopu to i tak zostałabym z psem – jestem za niego odpowiedzialna!
U Donnera jestem trzy razy dziennie, by dowiedzieć się, co już ustalono, co wyeliminowano i zaplanować dalszy plan działania no i ostatecznie wyprowadzić Dośka, bo, pomimo że Donner przez cały okres pobytu w szpitalu, który trwał tydzień, pokochał z wzajemnością techników, którzy się nim opiekowali, to nic nie zastąpi dodatkowego spaceru z matką, a i ja byłam spokojniejsza mogąc wypłakać się w jego futro, szczególnie jak widziałam co dzieje się z Dosiem. Z dnia na dzień z psa silnego, energicznego, pełnego życia… zamienił się w psa, który powłóczał wszystkimi łapami, zataczał się i potykał o wszystko… nawet o własne łapy…
Pierwszy dzień w szpitalu powoli dobiegał końca, ale dalej nie mamy informacji co to jest. Wieczorem jest podejrzenie babeszjozy. Potwierdzonej w 95% przez pięć osób. Nie ma 100%, ale trzeba działać. Mimo rozwalonej wątroby wyrażam zgodę na podanie Imizolu w niepełnej dawce, a ja sobie przypominam wiosnę, gdzie pojawił się problem z dostępnością tego leku… jak dobrze, że jest, bo jakoś psa trzeba zacząć leczyć. Na szczęście na wieczór udaje się zbić gorączkę, czekamy do rana.
Niestety z rana mamy powtórkę z rozrywki. Gorączka ponad 40oC, więc dalej kroplówki i leki, monitoring i badania.
W środę to samo. Żadnej poprawy. Leki zbijają gorączkę, ale rano jest to samo. Choć jak biorę Dośka na spacer, mam wrażenie, że jest trochę żywszy. Światełko w tunelu? Wszystko nieco komplikuje się wieczorem, bo Dosiek zaczyna sikać na lekko czerwono. Nie jest to taki czerwony czy brunatny kolor, jak ten, który zaniepokoił mnie podczas pierwszej babeszjozy, ale ewidentnie jest to inny kolor niż zwykle.
Rano w czwartek ma mieć robione dalsze badania, więc umawiam się, że z rana przyjeżdżam na pierwszy spacer dopiero, jak zadzwonią… Ale nie dzwonią… a ja mam chyba pierwszy stan przedzawałowy, gdy rano dostaje SMS, że jest źle i muszę czekać na koniec badań. Temperatura skoczyła niemal do 42oC. Zlecane jest kolejne USG i RTG w celu sprawdzenia, czy to nie jakiś nowotwór, bo jak pamiętacie Donner miał kiedyś usuwany guzek nowotworowy.
Na szczęście nic podejrzanego nie wychodzi – w sensie nowotworowym, a przy okazji dowiaduję się, że zaczynają się początki zwyrodnienia kręgosłupa, ale tym nie zamierzamy się w tym momencie w ogóle przejmować.
Zmieniany jest antybiotyk, dodatkowe leki, walczymy. Gorączka jest zbita, ale w piątek znowu się pojawia. Dołączane są kolejne leki, cały czas dostaje witaminy oraz leki osłonowe. Donner traci apetyt…
W piątek decydujemy się na dalsze badania krwi, a ja żyję od wizyty w szpitalu, do wizyty w szpitalu, w międzyczasie histeryzując z Elką na kolanach w domu. Bojąc się jechać do Kliniki, czy zastanę jeszcze w niej Donnera… żywego Donnera. Reagując niemal zawałem na każdy telefon, bo może to dzwonią z kliniki, a ktoś mi blokuje łącze jakimiś duperelami.
Wtem w sobotę pojawia się jakiś przełom. Z rana nie ma gorączki! Coś zaczęło się dziać. Choć Donner dalej odmawia jedzenia, jakieś leki zaczęły działać. Ale pies musi jeść! Nie ma opcji! Zatem zabieramy jedzenie na spacer, a tam wyuczony działa odruch – zobaczenie psa -odruch: daj smaczka, minięcie roweru – odruch: daj smaczka. I tak skarmiam go jedną trzecią dziennej porcji.
W niedzielę też nie ma gorączki i pies już niemal zjada prawie całą porcję dzienną podczas spacerów, bo normalnego jedzenia odmawia.
W poniedziałek też jest spoko. Odzyskuje siły i humor, zaczyna się stawiać podczas badań i odstawiać akcje na spacerach, zaczyna też jeść. Natomiast pojawia się problem z sikaniem. Coś jak zapalenie pęcherza, że pies chce sikać, a nie leci”. Mimo to zapada decyzja, że Doś może wrócić do domu. Dostajemy najpiękniejszy prezent na święta – Donnera pieska, który przeżył.
W Wigilię ma tylko z rana przyjechać po leki i kroplówkę i wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze.
Po powrocie do domu Dosiek ma problem z sikaniem. Nie kontroluje się, sika przez sen, wychodzi na sikanie co 10 minut, ale przez kolejne dni dostaje leki i problem ustępuje.
Elza brzydzi się Donnerem. Boi się do niego podejść, nie chce nawet na niego spojrzeć. Ewidentnie tak jej śmierdzi lekami i weterynarzem, że Suka przechodzi małe piekło. Z jednej strony bardzo chce, do Donnera, z drugiej nie jest w stanie przejść obok niego w korytarzu, bojąc się go, jakby był jakimś potworem. Na szczęście Donner szybko „wietrzeje” i już w Drugi Dzień Świąt zaczynają się wspólnie bawić.
W piątek 27 grudnia umawiamy się na kontrolę – jest dobrze. Organizm się regeneruje, wyniki w krwi są dużo lepsze. Po psie nie widać by był chory, nie licząc rany na łapie po pierwszym wenflonie.
Ma jeść, więcej niż zwykle, brać leki i się nie przemęczać. Dostajemy zielone światło na wyjazd na Sylwestra nad morze. Zatem wyruszamy. Spacery na świeżym powietrzu brzegiem morza, trochę zabawy i dużo odpoczynku i pies momentalnie wraca do zdrowia i formy.
Regenerujemy się!
Obecnie po Donnerze nie widać, by chorował w ostatnim czasie. Jest pełen energii, żywy, łakomy, silny i niedobry – jak zwykle.
Wprawdzie usilnie próbuje wrócić do kliniki, najpierw przyprawiając mnie o zawał, że zżarł opatrunek z łapy (na szczęście się znalazł i okazało się, że tylko go zdjął), by kilka dni temu, tak szaleć na spacerze, by przywalić plecami w wystające drzewo i nabić sobie tak wielkiego guza, jakiego jeszcze żaden mój pies nie miał…
Znaczy Donner jest zdrowy i w pełni sił. Dalej bierze leki i suplementy, je więcej niż powinien. W przyszłym tygodniu będziemy umawiać się na kontrolne badania krwi i USG, a za dwa miesiące powtórzymy badania na choroby odkleszczowe.
Po raz kolejny wygraliśmy z babeszjozą. Wygraliśmy też z tym czymś drugim… co ostatecznie nie wiemy czym dokładnie było. Nie wykluczamy, żadnej możliwości, a mając na uwadze weekend przed początkiem choroby podjęliśmy z M. decyzję o absolutnym zaprzestaniu podawania psom smaczków w postaci surowego mięsa czy mięsnych kości (mimo że to było raz na jakiś czas, jako urozmaicenie diety i nigdy nic się nie działo) psy zostają też tylko i wyłącznie na sprawdzonej suchej karmie, ewentualnie czasem mokrej, jako nadzienie do Konga.
Na szczęście wygląda na to, że wszystko dobrze się skończyło, choć oficjalnie zakończy się (mam nadzieję) po kolejnych badaniach.
Jaki jest dalszy plan? Musimy zająć się tym zwyrodnieniem w kręgosłupie – co z tym robić ustalimy też w najbliższej przyszłości. Zmieniamy też sposób zabezpieczania przed kleszczami. I choć nie mogę narzekać na Foresto (tak wiem była dwa razy babeszjoza, ale fizycznie naprawdę nie mogę powiedzieć, bym miała jakiś problem z kleszczami), ostatecznie zdecydowaliśmy się podawać Bravecto, jednocześnie nie rezygnując z kropli. Jak widać jedno zabezpieczenie to za mało.
Dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki za Donnera, dziękuję lekarzom i technikom z Kliniki Szmaragdowa, którzy uratowali życie mojego psa i apeluję, by nie zwlekać i nie oszczędzać na leczeniu, jeśli zależy Wam na przyjacielu. Często nasza szybka reakcja i rozpoczęcie leczenia może uratować psu życie i nic, absolutnie nic nie zastąpi badań, żadna grupa na Facebooku, żaden internetowy weterynarz nie pomoże w prawidłowej diagnozie psa i jego leczeniu, a jeśli naprawdę zależy nam na przyjacielu, żadne przeciwności losu czy wymówki nie powinny stanąć nam na drodze do tego, by mu pomóc.
Jesteśmy odpowiedzialni za to, co wzięliśmy pod swój dach. A pies to istotka, która czuje i odczuwa, a naszym obowiązkiem jako opiekunów jest leczyć je, jeśli można im pomóc, a jeśli nie ma nadziei, a zwierzę się męczy … ulżyć w cierpieniu.
Cieszę się, że przeczytałaś/eś ten tekst i będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz po sobie ślad w formie komentarza. Zawsze chętnie poznam Twoją opinię na dany temat i z przyjemnością o tym podyskutuję. Będę też bardzo wdzięczna, jeśli podzielisz się tym tekstem ze swoimi znajomymi na Facebooku, czy Instagramie. Dzięki temu więcej osób tu dotrze i choć Zamerdani to miejsce na moje przemyślenia, myślę, że warto promować świadome, odpowiedzialne życie z psem, które staram się tu pokazać. Z góry dziękuję i bardzo, bardzo cieszę się, że tu zajrzałaś/eś.
6 komentarzy
Witam, pozdrawiam razem z moim ogoniastym i życzymy dużo zdrówka dla psiurów. Oby już nie było konieczności odwiedzania klinik, niestety wiem jakie są koszta leczenia pieska, choć odpukac narazie nie zawysokie. Wszystko jednak zależy od tego jak traktujemy zwierzę, żeby przyszło poświęcenie opisane przez Panią to trzeba traktować pieska jak pełnoprawnego członka rodziny. I tak też jest u nas dlatego jeszcze raz serdecznie pozdrawiamy.
Niestety, wiele osób decyduje się na psa, bo chcą mieć psa, a potem przerasta ich rzeczywistość… szkolenie, karmienie, leczenie… wszystko jest super ,kiedy pies jest zdrowy… Jak zaczynają się problemy zdrowotne, czy wychowawcze weryfikowane jest – po co komu był pies…
Mijają prawie dwa lata od wpisu, ale dla mnie jakże to aktualne i pomocne. Maxi- owczarek niem. lat 10, w maju zaczęła dziwnie kuleć, jakby upadać na przednią łapę, ale tylko okresowo, w tym czasie pojawiają się czasem ,,budyniowe,, kupy, trochę cuchnące. Wizyta u wet, RTG czysty, bez zmian patologicznych.Badania krwi ok. Leczenie p/bólowe, niby pomaga, ale czasem choć rzadko problem wraca. Teraz analogia jak u Ciebie z dnia na dzień pies traci apetyt, jest smutna, apatyczna. Wizyta u wet, w nawiązaniu do maja i dobrych wyników zaczynamy od testu wynik dodatni- anaplazmoza. Temp. 39,6. Wdrozone leczenie doxycyklina. Kontrola parametrów: leukocyty 3,5 tys, płytki krwi 35 tys( nisko), kreat wysoko 2, 36, mocznik 120. Pies drugiego dnia zaczyna dużo pic, apetytu brak, karmimy tym co lubi. ( Kończą mi się pomysły) Słabnie, ale ,,nie jest gorzej,, stoimy w miejscu. Leki od 18 listopada. Dziś czwarty dzień, czekam i nie umiem znaleźć sobie miejsca. Dobrze, że jest wpis z historii Dosia, ( dziękuję, bo nie mam tego dużo w sieci), muszę czekać… Jesteśmy z Częstochowy, podobno coraz więcej takich zakażeń w naszych rejonach rokowania ostrożne…Jutro wizyta u wet.
Strasznie mi przykro. Wiem jak ciężko, kiedy można tylko czekać. Życzę Ci bardzo, bardzo dużo siły i super weta, któremu uda się pomóc.
Maxi, suka która przeżyła. Bardzo się cieszę, że mogę to napisać. Jeszcze raz podkreśle jak bardzo pomógł mi Twój wpis w przetrwaniu i nadziei, że ,,da się,,. Jesteśmy razem. Napisałam to trochę dla statystyki, żeby inni nie tracili wiary, tylko walczyli o swojego psa w razie problemu. Choć w tym wypadku najważniejsza rada to profilaktyka, bo choroba poważna i są takie psy, którym się nie udało. Pozdrawiam serdecznie i nadal czytam Twojego bloga.
Mega się cieszę, że się udało! Cieszcie się każdą chwilą i czerpcie z życia garściami!