Strona główna Posłuszeństwo Obedience, to nie miało być dla mnie.

Obedience, to nie miało być dla mnie.

autor Amelia Bartoń - zamerdani.pl

Obedience czy wszelkiego rodzaju posłuszeństwo sportowe nigdy nie robiło na mnie większego wrażenia. Fajnie oglądało się psy i przewodników na bardzo zaawansowanym poziomie, w końcu chyba każdy z nas widział przejeżdżającego przez pół placu na brzuchu owczarka, który robił zawarowanie w biegu i chyba każdy za każdym razem jak to ogląda, mówi w myślach „Wow! To dopiero wyszkolenie!”. Ale poza tymi widowiskowymi momentami krążącymi po Internecie posłuszeństwo sportowe wydawało mi się zwyczajnie nudne.

Tym bardziej w niskich klasach, które wydawać by się mogło nie wymagają nic ponad to, co każdy musi umieć po zakończeniu psiej szkoły. I szczerze powiedziawszy strzelałam sobie w łeb i przewracałam wymownie oczami, kiedy kolejny raz czytałam, że ktoś drugi tydzień trenuje z psem po kilka kroków chodzenie przy nodze i rozwodzi się nad złożonością tego ćwiczenia… Normalnie ręce mi opadały. Pies ładnie chodzi, dobrze się prezentuje, idzie w tempo, więc po co robić z igły widły. W końcu każdy bardziej ogarnięty opiekun psa, jest w stanie nauczyć psa chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym, więc o co robić tyle afery?

„Zaczynamy kice” – Fot. Agnieszka Filar

Inną kwestią było to, że posłuszeństwo mnie nudziło. Uczenie nowych elementów, stawianie nowych wyzwań było jak najbardziej super, ale ćwiczenie ciągłego tego samego i szlifowanie elementów pod milimetry w pewnym momencie zaczęło mnie nudzić.

Doszedł do tego jeszcze Donner, z którym im bardziej świadomie zaczynałam pracować tym, większą uwagę zwracałam nie na osiągnięty efekt ćwiczenia, tylko na jego emocje, samopoczucie i zaangażowanie, zważywszy na to, że kilka lat wcześniej zupełnie zrujnowałam jego zaangażowanie w pracę przetrenowaniem i zbyt wysokimi oczekiwaniami. Z drugiej strony, kiedy przestałam mieć wobec niego oczekiwania i wymagania, Doś z premedytacją rozbijał każdy trening doprowadzając do tego, że ćwiczyliśmy to, co chciał i to, co lubił, a każde próba presji powodowała focha i niechęć do dalszej pracy.

Świadomie postawiłam na komfort psychiczny Donnera chcąc mieć psa w dobrym nastroju, bez problemów, który jest posłuszny, ale zupełnie odpuściłam mu precyzję czy doskonalenie czegokolwiek.

Pozycja przy nodze na misce – Fot. Agnieszka Filar

Tak więc nie dość, że nigdy nie rozumiałam fenomenu obedience, który postrzegałam jako fanaberię osób go trenujących, które lubią sobie robić otoczkę włożonej w psa pracy, jak i po nieustannej pracy z Dośkiem i jego humorkach, próby powrotów do treningów z posłuszeństwa już na samą myśl kojarzyły mi się z niechęcią psa i moją frustracją. A powtarzane ćwiczenia były po prostu nudne. Teraz jak tak myślę, to nie tylko Dosiek, ale i ja miałam potężny syndrom przetrenowania.

Jednak po kilku latach, tuż przed nawrotem choroby Donnera, kiedy już na stałe osiedliłam się na powrót w Lublinie, uznałam, że warto wrócić do treningów z psami, szczególnie że w Lublinie wyjazd na trening to kilkanaście minut – jadąc w godzinach szczytu na drugi koniec miasta (o ile już się znajdzie miejsce i osobę do trenowania tego, co chcemy, bo to jednak w porównaniu do Warszawy, czy zachodu Polski ciągle trochę psi zaścianek).

Rzeczy, które robiliśmy w Lublinie przed wyprowadzką do Wawy

Postanowiłam więc, że raz-dwa razy w roku zapiszę się na jakiś kursik ot, tak by liznąć sobie nowych rzeczy. W tym też momencie, kiedy właściwie zaczęłam zastanawiać się nad noseworkiem, choć bardziej poszukiwałam mantrailingu, znalazłam nowy kurs w Energii Psa z Obedience kl.0. Jako że byłam kiedyś, kiedyś (lata temu) z Donnerem u Agnieszki Filar na weekendowych zajęciach, wprawdzie bardziej ze względu na obronę, ale w pakiecie wzięłam sobie i lekcję posłuszeństwa i tropienia i bardzo mi się te zajęcia podobały, poza tym ogólnie bardzo mi się od zawsze podoba, jak Agnieszka pracuje ze swoimi psami uznałam, że w sumie mogę dać ostatnią szansę obidjensom, a poza tym Elza – diabeł bez szkoły, mogłaby w końcu zrobić choć jeden kurs, żeby nie być tak strasznie niewykształconym psem.

Zakotwiczanie tyłu – Fot. Agnieszka Filar

Obi – czas start!

Przeanalizowałam umiejętności Elki uznając, że w sumie wymagania klasy 0, to nawet mniej niż pierwszy Dosiowy kurs posłuszeństwa. Elka trzaskała do tej pory już różne dziwne rzeczy jak zatrzymywania w marszu, warowanie w trakcie przywołania, więc cóż mnie może zaskoczyć?

Po pierwsze zaskoczył mnie sceptycyzm Eli. Bo ona właściwie to nie wie po co jeździć na szkolenie, jak patrzą na nią obcy ludzie i przez pierwsze zajęcia skupiała się na dobrym prezentowaniu, co znaczy – rób wszystko z godnością i należytym sceptycyzmem.

Ja na zajęciach pomstowałam w myślach na czym świat stoi, bo wiem jak Elka potrafi być szybka, a jej „wszystko z godnością” doprowadzało mnie do szału. Na szczęście Elka jest idealnym psem dla mnie, tak bardzo idioto-odpornym, że bardziej się nie da. Owszem przejmuje się (i to bardzo) jak się pomyli albo coś jej nie wyjdzie, ale nie gniewa się, nie zniechęca i zawsze cieszy się ze wszystkiego co robimy. Absolutnie ze wszystkiego. Nie żywiąc urazy, kiedy to ja swoimi emocjami i zbyt wysokimi oczekiwaniami (lub fochem na Bogu ducha winnego psa) rozwalę nam trening.

I choć przez pierwsze zajęcia na placu Ela odstawiała szopki, w domu przykładała się do ćwiczeń bardziej niż ja. Po pierwsze olbrzymią frajdę sprawiały jej wszystkie ćwiczenia na misce, czy wyścigi do targetu, a nic tak nie buduje w trakcie ćwiczeń, jak zdać sobie sprawę, że coś sprawia psu radość i to lubi. Każde nowe ćwiczenie wywoływało u Elki napływ nowych pokładów energii i zaangażowania. A jeśli jeszcze coś dało się ogarnąć kształtowaniem, to pies był już zupełnie w siódmym niebie, a i mnie, kształtowanie bardzo odpowiada.

I właśnie chyba to jej zaangażowanie nakręciło mnie, żeby się przyłożyć – w sensie, nie że Elza to umie, tylko jak zrobić to poprawnie.

Mega było też to, że mieliśmy praktycznie indywidualne zajęcia. Grupy miały być trzy osobowe, ale w rzeczywistości na większości zajęć były tylko dwie psioludzkie pary, dzięki czemu niedane było mi spierniczyć ćwiczeń, bo nic nie umknęło oczom trenerki. Bo co innego widzieć ogólnie (tak jak ja zawsze patrzyłam oglądając obi w internetach), a co innego skupiać się na detalach u konkretnej jednostki.

Zaczęłam więc od zmniejszenia swoich zbędnych ruchów w pracy z psem. Mam z tym problem od zawsze, na początku Doś był na to mocno wyczulony, z czasem przywykł, żeby to ignorować ostatecznie przechodząc na niemal całkowite ignorowanie mojej mowy ciała. Z Elcią natomiast się nie dało. Wpatrzona we mnie, nastawiona na najmniejszy gest miała ze mną przerąbane, póki nie zmniejszyłam ilości zbędnych ruchów, tak z miliona do tysiąca, co i tak uważam za wyczyn.

Później zaczęłyśmy pracować nad zmianami pozycji. Niby nic, bo moje psy zawsze to robiły, ale… no właśnie, ale. Zarówno Budzik, jak i Donner, część pozycji mieli na przód, a część na tył. I w sumie było mi obojętne, jak to robią, póki zostają w miejscu. Elci musiałam wyćwiczyć wszystko na przód lub tył. Na szczęście mój mądry kundelek uznał, że sam za mnie wybierze i po kilku próbach z Agnieszką, zakotwiczyła sobie tył i uznała, że tak będzie to robić. Potem doszło do szlifowania prędkości kiców i padów, ale na szczęście Elcia lubi rywalizację, a fizyczne jej blokowanie (przez lekkie przytrzymanie za obrożę) powodowało, że Elka robiła wszystko dużo szybciej i żywiej – jak terier – na złość.

Kolejną rzeczą, którą szlifowałam, śmiejąc się z siebie w myślach, było ruszanie na kontakcie wzrokowym. Przecież to głupie dwa tygodnie wałkować starty, szczególnie jak pies ładnie chodzi przy nodze. Ale tego nauczyły mnie kursy z Dosiem – że nie liczy się zrobienie szkolenia, ale wyciągnięcie z niego ile się da i otwartość na nowe spojrzenie, ćwiczenia, metody. W końcu w ten sposób odkryłam prawdziwą radość w pracy z moimi psami!

Tak też było z obi i z Elą. Na początku trochę pod wpływem impulsu, trochę sceptycznie nie wiem, kiedy wkręciłam się w to, nagle rozumiejąc to, co wydawało mi się mocno naciągane i wymyślane. No bo, jeśli podczas pierwszego kroku pies na ułamek sekundy opuszcza wzrok, żeby spojrzeć pod łapy, a potem idzie pięknie na kontakcie, trzymając pozycję, to co robisz?

Ja jeszcze do niedawna nic, odkąd zaczęłam z Elcią chodzić na zajęcia, pracowałyśmy nad tym, by start był cały czas na kontakcie mimo, że większość z Was nawet by nie zwróciło uwagi na ten ułamek sekundy opuszczenia oczu.

Potem okazało się, że pies, który zostaje zawsze i wszędzie (to jest absolutne zawsze i wszędzie, którego wymagam od swoich psów) nagle wyrywa mi się w połowie „zostań”, bo już musi dostawić się do nogi. Z jednej strony to wkurzające, że coś, co nigdy nie zawodzi, na treningu jakoś psu nie wychodziło, z drugiej było mega urocze, że Elza chce być przy nodze i dalej pracować Szczególnie jak przypomnę sobie Dosia, w grupie psów na lince i moje pełne oczekiwania napięcie czy zostanie, czy uzna, że to idealny moment, by kogoś zabić, a ja nie zdążę zareagować. Boże! Nawet nie wiecie jak strasznie drenujące psychicznie były to dla mnie (i pewnie dla niego) ćwiczenia, kiedy kończyło się zostawanie, a mnie spadał kamień z serca, że mam już go przy nodze i nic się nie stało. Dopiero z perspektywy czasu widzę to, ile stresu wiązało się ze szkoleniem Dosia, poza bezpiecznym terenem ogrodu i wcale nie dziwię się, że miał takie odpały, skoro ja miałam takie emocje i stres z wiązany z jego nieprzewidywalnością. Ale wracając do szkolenia Eli.

Potem walczyłyśmy z trzymaniem koziołka, bo okazało się, że w zależności od tego, jak go podam Elzie, tak go trzyma. To znaczy, że podając jej, kiedy siedzi przede mną to go podgryza, a jak siedzi przy nodze to się skupia i zagryza porządnie.

A potem poległyśmy na pachołku. Uwierzycie?! Elka obiegała pachołek, nabiegała pięknie na przeszkody, obiegała wszystko… Ale z godnością. Jak nie raz Wam opowiadam w social mediach, kiedy zaczęłyśmy ćwiczyć agilitki, największym wyzwaniem było przyspieszenie Eli, odklejenie jej od nogi i wyłączenie godności i sceptycyzmu. Podobnie było z pachołkiem, który obiegała w tempie… hymmm… „jestem na wystawie, mam pokazać piękny, sprężysty krok i dumnie falujące futro”. Więc zaczęłam pracować nad prędkością, tak zawzięcie, że zupełnie spierniczyłam nam pachołek, do tego stopnia, że na polecenie obiegu, Elza obiegała wszystko w okolicy tylko nie pachołek. Ale powinnam już przywyknąć, że jeśli w czymś jestem mistrzem to w przetrenowywaniu psów i obrzydzaniu im ćwiczeń.

Mimo tych moich wpadek i uświadomienia sobie na koniec kursu, jak mało umiemy, mimo że zaczynałam go z przeświadczeniem, jak zajebista jest Elka – uważam, że to były świetne prawie trzy miesiące.

Miesiące pracy, przeplatanej zabawą. Odkryciem na nowo przyjemności z pracy z psem – jeśli mówimy o posłuszeństwie, jak również odczarowaniem tego zarówno jeśli chodzi o pracę nad drobiazgami, jak i ogólnie powtarzanie wydawać by się mogło tych zanudzających na śmierć sekwencji.

Ale najważniejsze było to, że po odejściu Dosia miałyśmy we dwie, na czym się skupić i czym się zająć. A wspólne treningi dały nam naprawdę dużo, przede wszystkim czasu ze sobą, na nowo poznaniu się – tak sam, na sam, bez towarzyszącego owczarka, jak i wejściu w relację taką naszą prywatną. Nową i dużo głębszą, gdzie jesteśmy tylko my dwie, taką, którą miałam z Dosiem, gdzie liczył się tylko on. Potrzebowałyśmy tego, by ustalić nasz nowy psio-ludzki porządek rzeczy.

Bo w sumie praca z każdym kolejnym psem jest inna, uczy czegoś innego i nawet jeśli jest to „to co zawsze” za każdym kolejnym razem okazuje się, że kolejny pies rzuca na to zupełnie nowe światło.

Czytaj więcej o problemach Donnera i pracy nad nimi:

Ogółem: 489, dzisiaj: 1

You may also like

Zostaw komentarz